ludzi podejrzanych oko. Chciał biskup przy bracie swym Mikołaju umieścić go, lecz swobodnym być pragnąc, i tego Stach odmówił.
Wrócił do dworku niezbyt rad z tego, co się działo. Pomimo największej chęci zajęcia się czemś, śledzenia, Stach nie mógł teraz znaleźć roboty. Ucichło dokoła i Mieszek nawet jawnie nic nie przedsiębrał. Siedział więc w samotnem schronieniu, za całą mając pociechę, że częściej niż dawniej do kościoła chadzał, a dłużej się mógł modlić. Wiek czynił go pobożniejszym coraz i surowszym dla siebie. Nie zostawało mu już w życiu nic, tylko się dowlec do tego proga, od którego zdało mu się, że nie jest już dalekim.
Niekiedy rozmyślał o Jagnie, która rzadko znak życia dawała. Był czas, iż mu się marzyło, że Kaźmierz opuścić ją może, a on opiekować się nią będzie. Nadzieja ta teraz coraz słabszą była.
We dworku nudy były nieznośne, na łowy, choć się kiedy wybrał — i one mu już nie smakowały. Z dawnemi towarzyszami gdy się spotykał, a ci go gwałtem wciągnęli do gospody w gościnę, wśród wesołych ludzi, siedział jak trup niemy, psując im ich wesele. Do niczego nie miał serca, tyle pociechy co w kościele, lub na rozmowie z księdzem o rzeczach, które nie są świata tego.
Do Konar, za któremi tęsknił bywało, teraz mu się trudno wybrać było. Zamyślał czasem jechać, zbierał się, od dnia do dnia odkładał, zawsze coś przeszkodziło. Wolał się włóczyć około zamku, po kościołach i życie prowadzić zadumane a próżniacze. Dawnych znajomości unikał jak mógł, jeden tylko Jaśko Bogorja często doń się wciskał. Ten jak niegdyś był lekkim i wesołym, tak pozostał nim, choć trochę postarzał i ociężał. Dokazywał jeszcze na łowach lub w mieście i po dworach z takiemi jak sam był.
Rodzina go dawno żenić chciała, swatano nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.