jednę, zawsze albo ona jemu, lub on rodzicom się nie podobał! Już wreszcie sam chciałby się był zaswatać, widząc że na starość dzban i koń mu nie starczą.
Jednego dnia Stach leżał, patrząc na pułap, jak mu się to często zdarzało gdy spoczywał, aż usłyszał znany głos Jaśka.
Wpadł doń Bogorja podśpiewując podchmielony.
— Ej! ej! — krzyknął — co bo się z tobą dzieje, pustelniku tu mój zasępiony, a toż cię tu nędza zagryzie! Wstawaj, a chodź!
— Dokąd?
— A no, choćby się przewietrzyć.
Bogorja trochę się zawahał z wyznaniem i uśmiechnął.
— Prawdę powiem! — dodał. — Potrzeba mi na jedną wyprawę towarzysza wiernego. Nie mam, ino ciebie. Idę w takie miejsce, gdzie mi samemu nie raźno być. Chodź ze muą![1]
— Do kogo?
— E! do baby wróżbiarki.
— Po co?
— Chciałbym wiedzieć, czy się ja raz przecie ożenię, czy nie? Baba słyszę wróży, jak nie można lepiej, ale sam do niej iść — ot, boję się!
Stach się powoli zwlókł.
— Cóż ci po wróżbach? — rzekł.
Wyszli jednak razem. Jaśko przez ogrody zaprowadził do chaty, w której Czechna mieszkała.
Weszli do izby, w której zioła schły i garnki stały pełne zapachów odurzających. Ledwie się tu znaleźli, gdy z drugich drzwi wyjrzała stara, bystro ich mierząc oczyma.
Zwróciła się zaraz do Bogoryi.
— Czy to ja wam potrzebuję mówić po co przychodzę? — odezwał się Jaśko.
— Po co gębę studzić? — odparła baba, za stół siadając. — Taki jak ty nie przyjdzie pytać o co innego, tylko o podwikę.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mną.