do Krakowa.. Droga z powrotem ciężka była i długa, a Jagna codzień pytała:
— Nie ma pana?
Nareszcie jednego dnia Stach nie przybył o zwykłej godzinie, dzwony się odezwały inaczej, weselej, wszystkie razem, okrzyki z miasta aż tu dochodziły; chora zrozumiała, że pan powraca, zarumieniły się zapadłe policzki, usta zadrgały, oczy skierowały ku oknu chciwie, ale ani go otwierać, ani kobierca wywieszać nie pozwoliła. Popatrzała na Wawel, gdzie las proporczyków widać było, jak się zwijały, a nad niemi macierz wielka, chorągiew czerwona.
Tam on był. Patrzała, patrzała i zesłabłszy, do łóżka się położyć kazała.
Aż do mroku marzyła spokojnie; gdy wieczór zbliżać się zaczął, Jagna się ubierać kazała. Wdziała najpiękniejszą sukienkę, utrefiła włosy, posadziła ją na stołku znowu. Co zatętniało w podwórzu, podnosiła ku drzwiom oczy. — Pana nie było!
Noc zapadła[1] — Pan przybyć nie mógł!
Co za dziw? Otoczyli go tam swoi, rodzina, duchowni, ziemianie, starszyzna — mógłże ich wszystkich dla niej porzucić?
Już księżyc w ostatniej ćwierci wszedł późno na niebo, gdy zaskrzypiały wrota. Jagna siedząc drzemała, poruszyła się, chciała wstać — nie mogła, padła na stół, zakrywając twarz rękami.
Kaźmierz wszedł powoli — ujrzawszy ją przy świetle lampki, osłupiał. Ręce wyciągała ku niemu... Krzyknął boleśnie.
— Jagno! co się tobie stało?
Witała go uśmiechem.
— Nic, nic, sokole mój złoty! ot, tak, zajadła tęsknota! ot, tak, życia zabrakło... bo ciebie nie było. Alem się doczekała! nie trzeba mi już nic!
Kaźmierz patrzał, sługi obwiniając, chcąc słać po lekarzy, szukać ratunku, wstrzymała go łagodnie.
— Siądź przy mnie, crle[2] mój biały, panie mój