studnie pozatruwał? — odparła stara. — Będzie z ciebie i tego, bo kropli dość na człowieka.
— A jak nie poskutkuje? — zapytał.
— Poprobój! — rozśmiała się stara.
Zawahawszy się, sięgnął po bańkę.
— A patrz, ostrożnie z tem — dodała Czechna — abyś nie rozlał. Padnie ci na ciało, wyżre je do kości, pryśnie w oko, wypali, jedna kropla w napój, olbrzyma zwali.
— W czem dać? — spytał cicho kaptur.
— W czem chcesz — szepnęła Czechna z powagą nauczyciela — albo w winie, w miodzie, w piwie, a choćby i w jadle.
— Dużo?
— Kropli dosyć...
Uwinięto bańkę w kawał płótna starannie, i człek włożył ją za pazuchę z ostrożnością! Już miał wychodzić, gdy stara ze śmiechem poczęła mówić.
— Myślisz, żem ja ciebie pytać potrzebowała ktoś ty taki i na co ci trutka? Próbowałam tylko. A no cię znam i wszystko wiem!
Zbliżyła się szepcząc mu coś na ucho, mężczyzna klnąc odskoczył od niej ku drzwiom, pogoniła śmiechem za nim. Słychać było jak drzwi, nagle odsunąwszy rygle, otworzył i wybiegł prędko.
Stach chciał się wnet puścić za nim, ale czekać musiał, aż baba wyjdzie, aby nie płoszyć, i nie rychło dopiero, widząc, że za długo siedzieć przyjdzie, z dachu drabinę wydarłszy, skoczył w ogród uchodząc.
Słyszał jak za nim wrzawę wielką baby podniosły, bo posłyszano łoskot. Powybiegały na ogród, gdy on już przez płot do drugiego sadu się dostał i uszedł[1]
Do domu powróciwszy ledz musiał odpocząć, tak go koścł[2] bolały, po nocy na strychu spędzonej. Nie wiele się to na co przydało — podejrzenie jednak wielkie miał, iż kupującym truciznę Kietlicz być