Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

wać się dała, a Żegieć po lekarza pobiegł na dwór biskupi.
Rana była ciężka i głęboka, ale się nie zdawała być śmiertelną, bo nóż w serce wymierzony, po żebrach się ośliznąwszy, niżej był zatopiony.



IX.

Były to pierwsze dni Maja 1194 r., a rzadko u nas ten miesiąc kwiatów i zieleni tak pięknym bywa, jak go Bóg dał w tym roku. Ciche, spokojne upływały dni wonne w ogrodach, któremi Kraków otaczał się dokoła. Cieszyli się wszyscy spoczywając po wojnie, i długie szczęśliwe panowanie zapowiadało.
Wrzawliwiej, szumniej nie zabawiano się nigdzie może jak we dworze wdowy Doroty, która teraz większą zdawała się mieć niż kiedy nadzieję, spoglądając na Wawel, że książe do niej powróci. Wiedziała ona, że Jagna dogorywała, że życie jej było na włosku, a Kaźmierz przy wjeździe do stojącej na wozie uśmiechnął się i pozdrowił ją tak, jak gdyby dawne czasy przypomniał. Skinienie to pańskie łaskawe lepszą przyszłość zdało się zwiastować. Wszystko się składało pomyślnie; Wichfried był czulszym i niezbyt się wyrzekał pośrednictwa, rachując też na Jagny chorobę. Czekano tylko, aby ona zgasła, niemieć[1] naówczas miał Dorotę przypomnieć i namówić Kaźmierza, aby dla rozrywki ją odwiedził.

W wigilją świętego Florjana, którego uroczystość, jako patrona Krakowa i kraju, od sprowadzenia zwłok jego, obchodzono z wielką świetnością, bo

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niemiec.