i pić lubił; gosdodyni[1] dlań zawsze przygotowaną miała ucztę obfitą i wina poddostatkiem. Nigdzie też lepiej napoju tego nie umiano osładzać i korzenną zaprawą wzmacniać. Rozkoszował się Wichfried w napoju napozór łagodnym, który dziwną mu wesołość i odwagę wlewał.
Późno w noc nadszedł zmęczony.
— Coście to tak na siebie długo mi czekać kazali? — zapytała wdowa, podchodząc ku niemu wystrojona i wonnościami oblana, uśmiechając się zalotnie.
— Przy panu musiałem być — rzekł Niemiec. — Nie przebaczyłby mi zaniedbania przy nabożeństwie do swojego świętego. Jutro mamy św. Floryana, w kościele obchodzono nieszpory, sam Kaźmierz śpiewał pieśń, którą mistrz Wincenty ułożył po łacinie.
— Jutro więc cały dzień będziecie pobożni? — spytała Dorota.
— Jutro od rana do nocy nie będzie spoczynku — mówił Wichfried. — Książe prawie nie wychodzi z kościoła, czci patrona sam gorliwie, aby mu inni też cześć oddawali.
— A po nabożeństwie, juści będzie na zamku uczta dla wszystkich? — zapytała wdowa.
— Jutro nie, bo to dzień święty — mówił Wichfried — następnego dnia dopiero gotuje się przyjęcie wielkie, na które wszyscy biskupi, duchowni, rycerstwo i ziemianie się ściągną. Będzie to dzień spoczynku i wesela.
Dorota słuchała ciekawie, chwytając każde słowo Wichfrieda.
Niemiec tymczasem oglądał się z taką chciwością za napojem, jak ona za jego słowami. Zrozumiawszy to gospodyni, poszła przodem do jadalni. Wieczerza była gotową, wszystko co Wichfried lubił najlepiej. Jagoda ciepłe wino w sporym kubku podała mu zaraz z jakimś szyderskim uśmiechem. Siadał Niemiec za stół żywo i lice mu się rozjaśniło.
Pieczona sarna, której zapach po izbie się roz-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – gospodyni.