chodził, wabiła go; dobył nóż i umywszy ręce, zabrał się do krajania. Dorota usiadła naprzeciw, dotrzymując rozmowy, lecz nie tykając jadła.
— A taż? — spytała — żyje li jeszcze?
— Mówią, że żyje — rzekł Wichfried. — Chora bardzo, a umrzeć nie może, prawią ludzie.
— Ciągnie długo! — poczęła Dorota, głową trzęsąc — na co się już jej życie zdało? Kaźmierz tych kości i skóry kochać nie może! a cóż?... smuci się bardzo?
— Ponury bardzo — rzekł Wichfried, łakomie zajadając. — Smutek ten powoli przejdzie. Dziś w kościele twarz miał pogodną i jasną.
— Musi o niej zapomnieć — mówiła Dorota — nieprawdaż? A jak jej się zbędzie, kolej na mnie, że sobie musi Dorotę przypomnieć. Mówiłam wam, gdy do Krakowa wjeżdżał, jak mi się pokłonił i uśmiechał!
Podsunęła nalany kubek Niemcowi.
— Pij bo, pij! póki nie ostygło.
Gdy Wichfried kubek drugi wypróżnił, pochyliła się ku niemu.
— Stary druhu!... moje szczęście w twoich rękach!
Ruszył na to ramionami Niemiec, a Dorota dodała prędko:
— Nie zżymajcie się, nie chcę abyście mu mówili za mną, ani go ciągnęli. Zrobi się tak, że sam przyjdzie.
Wichfried spojrzał pytająco.
— Mam taki sposób, co go przyciągnie — mówiła wdowa — i na wieki go do mnie przykuje. Byle mu go dać kroplę i po cichu, gdy będzie pił, wymówić imię moje.
— E! stare baśnie pleciesz! — przerwał śmiejąc się Wichfried. — Niemałoż mu ziela nadawaliście, a przecie go nie macie?
— Takie to było ziele! Czechna zwodziła mnie! Nie zna i nie umie nic! Dopiero teraz za drogie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.