Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy lekarz zrobił nadzieję wyzdrowienia, Hreczyn pomyślał, iż powinien iść powiedzieć co się stało, i dlaczego Stach nie przychodzi. Dnia tego z południa, po wielkiem nabożeństwie, na które lud do dwu kościołów tłumnie się gromadził, bo na Wawelu i na Kleparzu kości męczennika były złożone, Hreczyn powlókł się za Wisłę.
Starego sługę swojego mile Jagna przyjmowała, i dowiedziawszy się o nim, zaraz go wpuścić kazała. Wszedł Hreczyn zbiedzony, z głową spuszczoną, nie wiedząc co mówić. Jagna odziana siedziała oparta w oknie.
— Coś ty tak smutny? — zapytała spojrzawszy.
— Stacha nam pokaleczyli! — westchnął Hreczyn, wprost mówiąc z czem przyszedł. — Leży biedak, dlatego nie widzicie go od dni kilku!
— A! — krzyknęła Jagna. — Kto? co? mów!
— Nikt dobrze nie wie, jak się to stało — rzekł stary. — Nocą w ulicy napaść jakaś. Zdaje się, że z Żegciem czatowali na kogoś i ująć go chcieli. Ten broniąc się, w piersi nożem pchnął Stacha, dobrze, że go nie ubił. Biskup przysłał mnicha lekarza, okładając ranę, majaczył dużo, teraz się uspokoił.
Jagna płacząc, słuchała. Osłabłej teraz łzy przychodziły łatwo, drżała ze wzruszenia. Nie kochała nigdy Stacha, ale go jak brata miłowała i wdzięczną mu była. Jedyny to był człowiek, co ją nie zdradził, nie ciężył jej, był wiernym zawsze. Myśl stracenia go, była dla niej bolesną. Chciała sama umrzeć wprzódy, pamięć swą zostawując mu w spadku. I to życzenie zagrożonem było.
— A! Hreczynie! Hreczynie! — zawołała — a! gdybym ja siły miała! ale ani na konia siąść, ani pieszo iść, ani na wozie jechać nie mogę, a ja tam przy nim powinnam być!
Załamała ręce.
— Hreczynie! Hreczynie! wy mnie zanieście do niego!