szli do miasta, gdzie ludzi pobożnych ścisk był wielki. Myśleli spotykający, że rannego lub zabitego niosą, słudzy na pytania nie odpowiadali. Gdy w dworku stanęli, Stach spał; Jagnę, choć ją niesiono powoli, zmęczoną, wpół żywą wprowadzili do ciemnej izby, w której chory odpoczywał. Posadzili ją w kącie na ławie, sparła się na stole i tak przebudzenia czekała.
Nierychło otworzył oczy Stach, jęcząc i wołać począł o wodę. Żegieć podając mu ją, szepnął, że Jagna się tu przynieść kazała.
Zdumiał się mocno Stach.
— Gdzież ona jest?
— Tutaj jestem! — odpowiedział cichy, słaby głos z kątka — kaleka do kaleki przybyłam, aby rzec ci jedno słowo: żal mi ciebie!
Stach kazał przynieść światło.
— Niech ją choć zobaczę, lżej mi będzie! — rzekł przejęty.
Zaniecono drzazgę i lampkę. Izba była niewielka, mógł więc łatwo dojrzeć siedzącą, a że mu smutku przynieść z sobą nie chciała, poczęła się uśmiechać. Na tej twarzyczce wychudłej, na której śmierć już położyła piętno swoje, uśmiech wykwitł, jak piołun cmentarny, jak dziewanna mogilna.
Widząc ją, Stachowi zapłakać się chciało, — uśmiech ten przywołał wspomnienia młodości i krasy dawnej. Długo na twarzyczce jej pozostać nie mógł i zniknął.
Spytała go o ranę; Stach spowiadać się nie mógł.
— A! — rzekł — sam bo nie wiem, za com ją otrzymał, co mi się przyśniło. Człek mi się zdał podejrzany, włóczyłem się za nim, chodził do Czechny po trutkę, mnie się widziało już, że mogła być dla Kaźmierza przeznaczoną! Strach ogarnął.
— Dla niego? — przerwała Jagna. — A któżby śmiał tego anioła Bożego, człowieka, co nigdy nikomu zła nie uczynił, wszystkim przebaczał, wrogów kochał. Któżby śmiał!?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.