bity jak od pioruna, który mu nie dał jęknąć ni wymówić słowa.
Nikt wierzyć nie chciał zrazu, ażeby ten, który przed chwilą pełen był życia, mógł do tej wieczności, o której marzył i rozprawiał, przejść w jednem okamgnieniu. Odcierano go, oblewano,[1] wodą, klękli do koła dworzanie, podnieśli na rękach płacząc.
Trupem już był zastygłym i zimnym.
Dziwną łaską jakąś twarz ta, którą dłoń śmierci dotknęła tak gwałtownie, nie miała na sobie śladów żadnej walki z życiem, żadnej męczarni, ani cierpienia. Błogi spokój ją oblewał, zdawał się uśpionym, powieki nawet same mu na oczy zapadły, a usta zdawały się uśmiechać.
Po chwili osłupienia rykiem boleści rozległ się zamek, podwórca, miasto.
— Kaźmierz nie żyje!
Noc to była straszna, zamętu, popłochu, łez przerażenia. Na wszytkich[2] spadł ten cios, jak kamień z niebios w dzień pogodny. Co się stanie z królestwem? Co z Krakowem? Co z przyszłością? Co mieli poczynać biskup, starszyzna, ziemianie, dokąd i do kogo się obrócić?
Gdy u nóg martwego pana i małżonka leżała pół martwa, rozpadając się z żalu, drąc na sobie szaty Helena z trojgiem dzieci, biskup Pełka i Mikołaj wojewoda musieli już łzy połykając radzić, aby uchować sierotom ich ojcowiznę, niedopuszczając czychającego na nią Mieszka.
Noc majowa nie dobiegała do końca, gdy już na biskupstwie zebrała się rada i z rozpaczą w sercu, z trwogą w duszy, starsi o losach rodu i narodu radzić musieli.