Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Wieczory drezdeńskie.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

tę czczość bezdennie czarną przerzynały niekiedy prądy jakieś zwiastujące niby życie... ale nierówne, walczące z sobą...
W ogromnej dali na niebiosach zamglił się naprzód jakby białawy, sinawy obłoczek... chciałem lecieć ku niemu, ale nie miałem siły własnej i dychanie przepaści to mnie wciągało w głąb’, to wolno rzucało ku niemu, tak żem się doń przybliżyć nie mógł.
Po zwiększaniu się zjawiska wszakże czułem, że albo ono szło ku mnie, albo otchłanie coraz mnie bliżej ku niemu rzucały.
Obłok był nieoznaczonego kształtu, niby kłębiący się dym ofiarny, z którego wnętrza to błysło nieco jasności, to znów je mglista osłaniała powłoka.
I zaczęło się nieco rozjaśniać w koło mnie, ale ciemność walczyła z tym pro-