Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Wieczory drezdeńskie.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

pić, a ci co za nim szli padali.
I co który upadł, to się rozsypał po piasku jak rozerwany rożaniec... odtoczyła się głowa daleko, porwały się ręce na kawałki, połamały nogi... Drudzy je zbierali i składali nieboszczyka i owijali całunem, dawali mu kij w ręce, popychając ażeby dalej stąpał, ale i im z kolei szkielet się rozpryskał, gdy go w ruch wprawić chcieli... I miotali się tak bezsilni — a słońce coraz z za mgły się dobywało. Niebo całe było zarumienione jakby pożar gorzał na drugiem półsferzu...
Ujęły się trupy za ręce, splotły kośćmi, podparły i szły zwolna... a wiatr którego nie czuć było, miotał nimi jak kartą papieru i z całunami ich szydersko się bawił.
Szli tak, aż przyciągnęli się do jednego gmachu, i pierwszy starzec niecierpliwie