Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

kach wieczornych za miasto z zazdrością nieopisaną spoglądałem na wieśniaków wesoło powracających z targu, i zatrzymywałem ich, żeby się ich prostą rozmową orzeźwić, ich prostémi myślami wyrosłémi na zagonie nasycić. Mury miasta otaczające mnie, dusiły jak więzienie, powietrze ulic zabijało, wzdychałem za wsią, za lasem, za śpiéwem chłopiąt, za głosem dzwonka mojego kościołka, za chatą bielejącą na pagórku i uliczką którą przebiegałem dziecięciem. Zamykałem się płakać i śnić o Starém, a choć walczyłem z sobą, by pokonać tę tęsknotę gwałtowną jak namiętność, cała siła moja nic przeciwko niéj nie mogła. Uczucie to stało się chorobą, gorączką, szałem. Stawałem czasem wśród rozmowy, wśród wykładu nauki osłupiały, nieprzytomny, puszczając się myślą ku wsi naszéj i tonąc w dziecinnych wspomnieniach, łza wytryskała mi z oczów, serce biło gwałtownie, i ludzie mogli mnie wziąć za szaleńca. Najmniejsza drobnostka budziła we mnie odpędzane napróżno mary, powstawały z wyrzutem przeciwko mnie i zgryzotą ugniatały niepokonaną.