Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

gęstémi drzewy, że ledwie gdzieniegdzie ujrzałeś róg stodółki, białą ścianę chaty, wysoki żóraw studni, lub żółtą czapkę małéj stértki w toku wieśniaka.
Ścieżki malownicze, kręte, na tle zieleńszém migające gliniastémi barwami, wiły się ku górze w różnych kierunkach, gdzieniegdzie obwarowane poręczem, lub wysłane schodkowanémi złomami wapieńca. W jednéj stronie wsi na pagórku, ciemnych lip koło na wyżynie, domyślać się kazało dworu, w drugiéj błyszczał niewielki kościołek podparty szkarpami napół z cegły, wpół z kamienia wzniesiony, a widocznie bardzo stary. Oślepłe dziś strzelnice, wązkie okna, śpiczasty dach i wieżyca nie bielona, uderzały fizjognomją czasów odległych. Stał on na wzgórzu oberwaném i przeglądał się w źwierciedle dużego stawu, którego nieregularne kształty i kapryśne wygięcia, podobnym czyniły do wielkiéj rzeki. Nieopodal zaraz szumiał młyn czarny, osiadły na wyjedzonych od wody palach, o jedném kółku, ale niedźwiadek mruczący ciągle, od wylewów wiosennych, do późnéj jesieni, mruczący przez zimę całą, którego woda ani pod-