Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

jedziemy do miasta. Stasiowi to nie zaszkodzi, i od Juljusza nas uwolni.
Pocichu wszedł do pieczary, w któréj głuche panowało milczenie, świeca dopalała się gdzie ją postawiono, Staś spał na paprociowém posłaniu. Marja się modliła spoglądając na niego, a Juljusz oparty na strzelbie jak posąg, skamieniały wlepił w nią oczy i zesłupiał uwielbieniem.
Jedno wejrzenie na niego przekonało starca że nieuchronna konieczność co go zbliżyła do Marji, rozpłomieniła na nowo, milczącą namiętność. Wszyscy rzucili się ku niemu i wdowa piérwsza zobaczyła rękę na czerwonym pasie zwieszoną.
— A! tyś ranny mój opiekunie! — zawołała — mów, mów, co się stało! tyś ranny dla nas! Jakże ci to zawdzięczyć!
— Rana ta nieznacząca, — uśmiechając się odpowiedział wieśniak — dzięki Bogu wszystko dobrze. Jednooki padł zabity, trzech z jego bandy złapaliśmy, kilku ranionych, reszta uciekła.
— A z ludzi naszych nie zabity kto uchowaj Bóże? — troskliwie spytała kobiéta.