poorane czoło, świadczyły o zadawnionéj nieuleczonéj boleści.
Z drugiéj strony placu przechodził w téjże chwili z kilkoletnim chłopaczkiem, którego wiódł za sobą, starzec z siwą brodą w prostéj chłopskiéj czapce, w bótach z czarnéj grubéj skóry, z nieociosanym kijem w ręku. Dziecie, które prowadził, troskliwie na nie co chwila się oglądając, to mu cóś tłómacząc, nie wytwornie było ubrane ale z pańska, a sprzeczność stroju przewodnika i chłopięcia tak była uderzającą, że wszystkich oczy zwracały się na tę dziwnie dobraną parę, która nigdy nad obecną chwilę, mocniéj zastanawiać niemogła. Nie jeden z przechodzących, już chciał przerażony krzyknąć widząc dziecię ślacheckie w ręku wieśniaka, nie jeden stanął i zapatrzył się na to fenomenalne widowisko w kraju podzielonym na nieszczęśliwe stronnictwa; gdy starzec podniosłszy oczy przypadkiem, postrzegł naprzeciw idącego powoli młodego człowieka, zmierzył go wzrokiem ciekawym, badawczym i żywo podszedł ku niemu.
— Juljusz! wykrzyknął z uczuciem zbliżając się.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.