wykł, że go zdaje się za wady jego więcéj jeszcze kochał niż za cnoty.
Po odejściu gromady, gdy gospodarz zamyślony wszedł do swojéj izdebki na któréj kominie palił się suty ogień trzaskący, Jan naturalnie zaraz się za nim wsunął i stanął u drzwi, bo częstując panów braci, trochę się już podchmielił i potrzebował gawędzić. Twarz jego połyskiwała rumieńcem, a oczy błyszczące jak węgle latały nieustannie szukając i przedmiotu do rozmowy i powodu do usługi. Nigdy tak usłużnym i tak tłukącym, rozlewającym, wywracającym nie był, jak w chwilach podobnych ożywienia. Ale pan Joachim siedział na krześle ze spuszczoną głową, zamyślony i nie zdawał się wcale skłonny do gawędki. Jan sprobował naprzód odchrząknąć, potém starł stół i wywrócił tylko jedno krzesło mimochodem, ale przywykły do podobnych burz pan, ani się ku niemu odwrócił nawet. To już było nie dowytrzymania, sługa ruszył ramionami i uczuł że potrzeba będzie samemu piérwsze przebić lody, począł więc z cicha bardzo, niby sam do siebie, nieznacznie jednak coraz głos podnosząc:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.