większy trochę zakręt w domu, dla którego były niezwyczajnością.
Z panem Joachimem i rodzicami jego znał się jeszcze pan Drohobyski oddawna, ale nie widywali się też często, bo lata upływały, a ledwie się czasem spotkali w miasteczku lub uścisnęli we drzwiach kościołka.
Zadziwił się niepomału szlachcic, gdy jednéj niedzieli, w nowiuteńkiém ubraniu jak z igły, czwórką dzielnych domowych szpaków zajechał pan Joachim. Gospodarz w piérwszéj chwili trochę zdumiony, prędko się rozruszał i najgościnniéj przyjął sąsiada. Wyszła zaraz i wesoła jejmość z mnóstwem dykteryjek, któremi zwykła była ożywiać rozmowę, pan Paweł i Marja. Nadjechał jakoś wkrótce i proboszcz, a rozmowa bardzo się ożywiła przy kawie poobiedniéj.
Nie uszło to oka matki, że pan Joachim coraz to na Marją spójrzał z intencyą; ośmielił się nawet niezważając na jéj nadzwyczajny rumieniec, przemówić do niéj słów kilka.
Odwiedziny poszły składnie i dobrze; wszyscy się rozstali radzi z siebie i z myślą spokojną. O zmierzchu pożegnał gość chętnych
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.