nem, jaki krzyk wyrwał się z pieri wszystkich poczciwych ludzi, którzy tak serdecznie Joachima kochali. Stracili przytomność i zapomnieli w piérwszéj chwili o ratunku, przejęci okropnością wypadku, nikt nic nie robił, łamali ręce, klękali przy nim, płakali.
Joachim słabnącym głosem szeptał powolnie: — „xiędza! xiędza! nieście mnie do dworu, krew upływa, życie uchodzi... do dworu... niech ich pożegnam... proszę was.
Opamiętali się ludzie wreszcie, zrobiono natychmiast nosze, a dwóch przodem pobiegli do plebana, który przeciwko ranionemu wybiegł z wyrazem najstraszliwszéj boleści. Łzą zlane oczy xiędza i szklanny wzrok dogorywającego myśliwca spotkały się z sobą w milczeniu wymównem, postawiono nosze na ziemi, odstąpili ludzie, kląkł proboszcz u głów konającego i przyjął ostatnie jego przerywane jękami wyznania, błogosławiąc umierającemu przyjacielowi.
— A teraz — odwrócił się do zgromadzonych ludzi swéj gromady — teraz bracia moi, rzekł powolnie — siérot dwoje wam polecam, wy im bądźcie opiekunami, wy obrońcą... Nad
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.