go przed oczyma tak jasno, tak wyraźnie, jakby go już oglądała wprzódy: wiedziała o swém nieszczęściu choć go jéj nikt niewypowiedział jeszcze — strumienie krwi lały się przed obłąkanym jéj wzrokiem.
Ujrzała orszak ludzi idący drogą powolnie... zielone nosze gałęzi... tłum cisnący się ku nim... strugę czerwoną na ścieżce, którą przeszli... bez jęku, bezgłosu, wysiłkiem potężnym przypadła do męża.
On konał już, piersi podnosiły się szybko, żywo łapiąc ostatek powietrza i niemogąc go pochwycić, oczy jego gasły i zasuwały się mglistą powłoką śmierci; — zobaczył ją jednak jeszcze, wyciągnął rękę ku niéj i coś nakształt uśmiechu przesunęło się przez sine usta. Poruszył niemi, chciał mówić, szept niewyraźny stłumił się w piersi. Ludzie stanęli, ona uklękła przy nim. Joachim spójrzał na Stary dwór jakby wzywał dziecięcia; zrozumieli to ludzie i z gromady ich dwóch rączo wybiegło po sierotę. Umierający ciągle zdawał się wysilać na kilka słów ostatnich i zebrać się na nie już nie mógł — krew upływała potokiem, a z nią sączyło się życie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.