dząc, jak to u nas zowią obejrzało się. Pomarańczowe jego promienie cudownie pozłociły całą okolicę, obmytą świeżą ulewą co widząc Żeliga, który jako pieszy podróżny a zapewne niegdyś i gospodarz znał się na pogodzie, pokręcił głową na to, i zarówno z p. Marcinem zmiarkowali, że nazajutrz znowu deszcz padać musi. Tak się też stało: zrana było pochmurno, wietrzno, chłodno i dżdżysto, nie ruszył się jeszcze i tego dnia Żeliga, wielce upokorzony tem, smutny, milczący. Grali gawędząc w marjasza, na zdrowaśki za dusze zmarłe. Dopiero z południa dobrze rozeszły się chmury, ostatecznie, błękit niebios zasiany złotemi obłoczkami się pokazał, i już śmiało wróżyć można było że podróżny wyruszy nazajutrz rano.
Tak nawet zrobiło się pięknie, że siedli w ganku z p. Marcinem i tu im p. Agnieszka przyniosła wódeczkę, pierwszą przed wieczerzą. Miał bowiem zwyczaj pan Barciński, zresztą nie lubiący trunków, pijać przed jedzeniem dla konkocji dwa kieliszki małe wytrawnej gdańskiej wódki, ale jeden na wpół godziny wprzód, drugi siadając do stołu. Przepiwszy nim do Żeligi, a zakąsiwszy kawałeczkiem toruńskiego piernika, uścisnął gościa swego.
— Ej kochany Żeligo — rzekł — co cię tam tak korci ta dalsza droga, powiedz bo mi szczerze? masz tam co tak pilnego?
— Pilnego tak dalece — odparł Żeliga — Bogiem a prawdą nie ma nic, ale muszę iść.
— Po co? Jak pana mojego kocham — zawołał Barciński — tak mi z jegomością dobrze, wesoło, jakby mi Pan Bóg rodzonego dał brata, jejmość także z waszeci kontenta... wszyscy w domu radzi, łaskę nam prawdziwą zrobisz, gdy u nas sobie jakiś czas spoczniesz i przemieszkasz... daj się nam namówić i uprosić.
Żeliga się uśmiechnął, ale łzy w oczach mu stały.
— Co wam z takiego jak ja niedołęgi? — rzekł powolnie — na co ja się wam zdam darmojad i nudziarz.
— No! no! to już nam powiedzieć! — począł pan Marcin, — cicho! cicho! mówię wam zabawcie, spo-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.