Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

rozmaitym jej gustom i przywyknieniom odpowiadały. W jednym stała ogromna mosiężna z kanarkami klatka, w drugim kwiaty niemal takie, jakie na oknie w Barcinie, tylko jakoś bardziej pańsko wyglądające, dalej krosna przy oknie ze wszystkiemi przyborami do roboty, a przy łóżku klęcznik wspaniały z oprawną w jaszczur książką do nabożeństwa. Na stole w sypialni misterne czarne szkatuły hebanowe, kością słoniową i bursztynem sadzone, nęciły okrutnie, bo też przy nich i klucze leżały, ale panna Agnieszka tknąć ich Justysi nie dozwoliła, która się napróżno skradała.
Pan Marcin pomrukiwał; po dworku w Barcinie pałac mu był za przestronny, za piękny czegoś, za pusty, radby był wynijść aby się gdzieś pod strzechą swobodniej roztasować.
Zaledwie się rozpatrzyli nieco w tych cudach, gdy marszałek dworu oznajmił im odwidziny siostrzeńca pana kasztelana, który w imieniu wuja pragnął gości powitać.
Justysia się mocno zarumieniła i spojrzała instynktowo ku zwierciadłu, ale w tejże chwili wpadł na próg znany nam już z noclegu w Wygodzie młody ów chłopak z rozpromienioną twarzą.
Był teraz taki strojny a tak inaczej piękny, że go tylko jedna Justysia poznała. Proste dziewczę powitało go też bez ceremonij, po wiejsku, prawie po dziecinnemu z nieudaną i nieukrywaną radością, jak starego znajomego. Powitawszy rodziców i pannę Agnieszkę, gość się też do niej obrócił równie wesół i rad z bukietem, który trzymał w ręku.
— Oto pierwsze kwiatki warszawskie witają panią, ze strachem żeby się przy nowym kwiecie nie wstydziły... Mówiłaś pani, że lubisz kwiaty, pilno im było pokazać i pochwalić że brzydsze nie są od swej wiejskiej braci. — Ale czy będzie tu państwu dobrze? — zapytał obracając się do Barcińskiego, który stał milczący pokręcając wąsa.
— Otóż nie, nie... szanowny mój wicegospodarzu, —