— Słuchajno asińdźka... sama powiedz wcześnie Justysi, niech nie będzie głupią... To dziecko, nie wie co miejscy panicze, gotowa się zadurzyć, a to na wierzbie gruszki, z tego nigdy nic nie będzie.
— A to czemu, jeśliby się sobie spodobali? — zapytała biorąc się za boki pani Marcinowa.
— Czemuż czemu? wiele by mówić o tem — odparł Barciński, dosyć, że i ja oświadczam asińdzce, że z tego nic być nie może. To są wielcy panowie, my chude pachołki, ja mojego dziecka na pozbycie ladajako nie mam. Pod temi złoconemi gzymsami rzadko szczęście mieszka... ot, wolę chatę.
— Słuchaj rybko, — stanowczo odezwała się nie tracąc wcale fantazji jejmość, i ja wolę chatę, ale jak będzie wola Boża... to ją uszanuję... I jak ona postanowi o mojem dziecięciu, tak się stanie.
Barciński tylko splunął, ale zapomniawszy o posadzce i kobiercu, postrzegł zapóźno, że postąpił nieprzyzwoicie jak z sosnową podłogą w swym dworku, i z pokorą jął się błąd swój naprawiać, narzekając na pałace; na tem się też i rozmowa przerwała.
Wieczór już potem zszedł na cichej gawędce, ale Barciński poszedł do swego pokoju frasobliwy, i długo jeszcze wzdychał tam chodząc i modląc się po cichu. Justysia i pani Marcinowa usnęły w różowych marzeniach, panna Agnieszka w łzach i niepokoju. W tych pokojach wielkich, pustych, jakiś strach ją ogarniał, zdawało się jej co chwila, że widzi po kątach przesuwające się cienie mężczyzn i kobiece jakieś zakwefione postacie, dumne i groźne... ślizkie posadzki jakby świeżą krwią były pooblewane. W ciemnościach zarysowywały się na niej dusze pokutujące.
Było około północka, a panna Agnieszka próżno starając się przemódz jakąś trwogę, chodziła jeszcze po swoim pokoju, zamyślona głęboko, gdy do drzwi jej z lekka zapukano.. W tej chwili obawa doszła do najwyższego stopnia, i już zebrała się krzyknąć, gdy z za lekko uchylonych podwojów ujrzała wchodzącą sługę,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.