słowa raz danego rozwiązać mnie nie potrafi. Co się tyczy mego siostrzana, — dodał spoglądając na mocno zarumienioną Justysię, spodziewam się że mu czas dacie i sposobność, aby się wam lepiej dał poznać.
To rzekłszy mocno poruszony pocałował w rękę pannę Agnieszkę i wyszedł prędko.
Barciński stał z razu jak słup z rękami założonemi, milczenie trwało długą chwilę, aż pani Marcinowa pierwsza wstała — to była kobieta prędka i serdeczna.
— No, o Justysi nie ma mowy — rzekła — na to jeszcze dużo czasu, ale co do Agnusi, jak Pana Boga kocham, oboje waszmość, choćby i ty Marcinie, słuszności nie macie. O sobie myślicie, a nie o poczciwym a nieszczęśliwym człowieku. Kochasz go waćpanna czy nie?
— Ale któżby go nie kochał? — odezwała się panna Agnieszka ze łzami.
— Tak, a siebie jeszcze więcej niż jego — mówiła pani Marcinowa — to ci się nie chce dlań nic uczynić, nic poświęcić, to ci twoja duma droższa niż jego szczęście?
— A dalipan ma rację! — rzekł Barciński — który już się słabiej coraz trzymał, tylko znowu...
— Cóż mi odpowiedzieć możecie? — pytała Marcinowa — więc się go boicie? więc mu nie dowierzacie?
— Ale rodzina! zawołał Barciński.
— Można nie zważać na nią, — odparła Marcinowa — przecież on, co cieniom matki krzywdy uczynić nie dał i żonie swej wyrządzić jej nie dozwoli. Albo go waćpanna kochasz to zań pójdziesz, albo nie... to ja sama iść nie życzę bo dla grosza lub śmiania się sprzedać rzecz nieuczciwa. Masz jak to mówią, wóz i przewóz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.