Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

żda data i święto przywodziły mu na pamięć zajęcia wiejskie.
— Ciekawym też — odzywał się do żony — czy już len posiali? czy też owieczki postrzyżone?... A jak tam żyto kwitnie? otóż deszcz na sam kwiat; gotowi się przypóźnić z sianokosem itp.
Listy odbierane z domu zawsze go na jakie parę dni niepokoiły, chodził i stękał, jak tam sobie dadzą radę bez niego, i bez czujnego gderania.
Przypomniało się też stado ilekroć lepsze konie zobaczył; żal mu nawet było że kilka z sobą młodzieży nie przyprowadził do Warszawy, aby się też popisać. Gdy już wesele panny Agnieszki z kasztelanem postanowione zostało, a ślubne zaprzęgi miano sztyftować, Barcińskiemu przyszła myśl ofiarowania czterech siwoszów kasztelanowi; napisał zaraz w sekrecie do domu, aby mu je wnet przyprowadzono nie męcząc, wiodąc w rękach, rankami i wieczorami, unikając upału. Czwórka, którą wyznaczył sam, była w istocie znakomicie dobrana i bardzo piękna, choć konie nie zbyt rosłe. Niepokojąc się oczekiwał na nią stolnik, a gdy nareszcie znać mu dano że nadeszła, gdy ją kazał odprowadzić do stajen pańskich, pokrywszy czerwonemi kapami, chodził tak niespokojny znowu o wrażenie, jakie szkapy jego uczynią w Warszawie, jakby nie o reputację stada, ale o jego własną chodziło. Szczęściem konie w istocie bardzo piękne, powszechny aplauz zyskały, podobały się wszystkim, kasztelan przyjął je z wdzięcznością, stolica przez dni kilka o nich tylko mówiła, w gazecie nawet wzmiankowano o Barcińskich stadzie, a numer ten stolnik sobie zachował, włożywszy go w książkę od nabożeństwa.
Po zwłokach różnych, panna Agnieszka nareszcie oddała rękę przyjacielowi, którego poko-