Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

wykł do swojego pana, że jak dziecko za nim chodził bez uzdy aż do izby, głos jego poznał, rżał ino go zasłyszał z daleka i lizał po twarzy gdyby pies. Gdy go dosiadł, bo to był jeździec zawołany, to go nosił jak niańka dziecię ukochane, czuć nie było że się porusza, choć wiatry przeganiał, ino mu było cugle rzucić na kark. Ale obcemu doń się przybliżyć albo go próbować dosiąść nie łatwo było: stawał się dzikim i tak kąsał, że jednego z masztalerzy, który go był w złości potrącił, omal na całe życie nie uczynił kaleką.
Otóż z tego to stadnika, o którym dotąd jeszcze cuda rozpowiadano, a który żył lat dwadzieścia i kilka, po różnych niezgorszych matkach, poszło potem całe owo sławne stado Barcińskich, w którem cisawa szerść przemagała.
Trafiały się w niem takie konie, że je po dwieście i po więcej czerwonych złotych płacono, nie dziw też, iż w Barcinie około tego stada chodzono bardzo zabiegle, a pilnowano go może staranniej niż innego gospodarstwa; Barciński sam bardzo lubił konie.
Do tego Żeliga dziwnie się nadał panu Marcinowi, bo był znawca koni jakich mało: ledwie spojrzał, poznał zaraz w każdym krew, pochodzenie, ledwie nie naturę na pierwsze wejrzenie. Widać, że to był dawniej mąż rycerski i wielce doświadczony miłośnik koni. W wypadkach kalectwa, choroby, czy wąsacz napadł, czy odęcie, czy krew, natychmiast środek miał łatwy i prędki, aby zwierzęciu ulżyć. Ale mimo to choć nie stary, konia nigdy nie dosiadł.
Pyta go tedy raz p. Marcin:
— A toż Waszmość musiał dawniej dobrze na koniu jeździć?
— No, nieźle — odparł Żeliga.
— A teraz że nie bierze ochota?
Ten oczy spuścił i westchnął.
— E! — rzekł z cicha — dajcie pokój... teraz wolę nie próbować... swojego człek konia nie ma, a na cudzych nie zwykł był jeździć...