Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

Siwy był wałach piękny bardzo, pod wierzch jeżdżony, koń co się zwie, zbudowany jak pod husarza, tylko lewą zadnią nogę miał do kolana białą i to go nieco szpeciło. Gdyby też nie ta noga, byłby stadnikiem pewnie, bo piersi, szyję, łeb, oko miał tak udatne, choć go było malować.
— Okulbaczyć siwego! — wołają.
W mgnieniu oka poprowadzili go pod ganek, Bogusz też szkapę swoję przyprzężoną, niepokaźną, chudawą, w czarnem ścierwie, kazał osiodłać, bo w wózku zawsze siodło woził. Poszli na wyprzódki kłusa. Dosiadł swojego kónia pan Marcin, ale nieszczęście chciało, że Bogusza szkapa tak kłusowała potężnie, iż siwy jej wydążyć nie mógł. Powrócili do ganku, a p. Marcin tak zgryziony, taki chmurny, że gdyby mu najlepszy koń zdechł, nietyleby może był bolał. Spojrzał nań Żeliga i zmiarkował widać że Barcińskiemu nie tyle o siebie szło i reputację jeźdźca, co o dobrą sławę stada. Ozwie się tedy po cichuteńku:
— Z przeproszeniem waszem, panie stolniku — a był naówczas stolnikiem Barciński — nie koń to winien, ale wy sami.
— Jakto? ja? — ofuknął się pan Marcin.
— Nie gniewajcie się tylko, jesteście doskonałym jeźdźcem, nie przeczę, ale za gorącoście się wzięli do konia. Koń czuje człowieka, rwał też sobie.
— No potraficie lepiej?
— Lepiej nie, ale wziąwszy się powolniej — rzekł Żeliga — ręczę, żebym p. Boguszowego konia zostawił za sobą.
Pan Bogusz począł się z Żeligi śmiać i przedrwiwać.
— A no! a no! toć służę i jeśli chcecie, pięć czerwonych złotych w zakład stawię.
Mrugnął Żeliga na p. Marcina, aby nie kazał koni odprowadzać, poszedł do oficyny, przyniósł pięć obrączkowych, położył na ławie w ganku.
— No a teraz, — rzekł trąc czuprynę — sprobujemy