Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

przyrodzony. Szkapka żeby najlepsza, gdy nie wykłusowana, kaleka.
Gdy się goście rozjechali, przyszedł do Żeligi p. Marcin.
— Mój dobrodzieju! cóż to ci się stało, to ty konno jedziesz jak dwudziestoletni chłopak, czemużem ja o tem dotąd nie wiedział?
— Ale bo to wszystko przypadek — odparł stary — trochem się podpalił, no... i szczęście miałem, i siwy koń to taki dobra szkapa... o dobra!
— Więc jeśli ty mnie kochasz, Żeliniu, — zawołał ręce składając p. Marcin, weź ty sobie tego konia.
— Co znowu? a mnie on na co? — zapytał obcy — żebym mu musiał owies kupować i masztalerza najmować, albo go na waszej łasce trzymać, nie dość że sam na niej siedzę? bo jużcić go nie sprzedam.
— Ale ja ci go do zdechu trzymać będę... zakrzyknął Barciński.
— A cóż mi po nim?
— Toćbyś się czasem przejechał do Chełma, kiedy teraz pieszo chodzić musisz.
— Gdybym jeździć chciał, tobyście mi konia nie pożałowali, odparł Żeliga, ale nie... przyznam się wam szczerze, postanowieniem sobie takie uczynił, aby się od konia wstrzymywać... ot! mam moje dziwactwa. I zmydlił jakoś spuszczając oczy.
Chciał Barciński, w grzeczny sposób nagradzając przysługę, konia darowanego potem odkupić niby, ale Żeliga się obraził i znać było, że go to zabolało, więc już p. Marcin dał pokój.
Nie pierwszy to raz spostrzegł gospodarz, iż gość jego o grosz wcale nie dbał, a widać go nie potrzebował. Było około niego ubogo dosyć, rzeczy mało, oszczędność jednak jakaś, jakby nie szczera i dla oka, bo po kątach dowiadywano się nieraz, że dał po pańsku, szczególniej czeladzi.
A ta zwąchawszy, że dobrym był, często gęsto mu się do kieszeni nastręczała.
Raz pod niebytność p. Marcina na przednowku