Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

jakoś, gdy o grosz najtrudniej, przyjechał szlachcic, któremu się zaległy procent od pięciu miesięcy należał. Szlachcic ów mieszkał aż pod Kowlem, nie łatwo mu się było wybrać w podróż drugi raz, a spieszył z powrotem, bo mu ktoś w drodze powiedział, że słyszał jakoby w jego okolicy bydło strasznie padać zaczęło. Pani Marcinowej brakowało jak na toż pieniędzy, posłała do Moszka arędarza, ten znowu nieszczęściem wyruszył był do Włodawy, i sumka była znaczna, bo za lat kilka do pięćset złotych się przyzbierało. Poili i karmili wierzyciela w oficynie, wyglądając pana Marcina, ale szlachcic się codzień gorzej niecierpliwił i wyrzekał; Marcinowa gorąca kobieta aż spać ni jeść nie mogła.
Wieczorem przychodzi Żeliga z polowania, zastaje ją po izbie latającą, zburzoną całą.
— Co pani dobrodziejce takiego?
A toć się domyślać musicie, że mi ten szlachcic choroby przyczynił... ja tu z nim zwarjuję. Mały dłużek, a wielkie strapienie... Dosyć tego, żeby mi trzy razy w dzień przyszedł, stanął u drzwi i zapytał cienkim głosikiem: kiedyż p. Marcin powróci... Od tego jednego licho weźmie... Gotowabym trzewiki sprzedać, a oddać należytość... tak mi wstyd.
— Ale moja dobrodziejko — rzecze Żeliga żywo — trzebaż mi było zaraz pierwszego dnia powiedzieć, toćby się może rada znalazła... ja tam mam w Chełmie znajomych...
— Toć i my ich mamy, kiedy goli...
— E! to jużby człek i sam węzełki porozwijawszy coś znalazł — rzekł Żeliga — wieleż to tam tej biedy? co jejmości brak?
— Co mi brak? ba! ba! trzysta złotych mój drogi, to nie żart.
— No! no! jeśli tylko trzysta, to ja moje pogrzebowe rozpieczętuję, pójdę do oficyn i przyniosę.
Pani Marcinowa o mało go nie pocałowała; jak rzekł tak się stało, pobiegł do swojej izby i w tej