ska... tam coś jest... żeby czasami ślub nie przyszedł zapóźno i z musu, bo tacy poważni ludzie, poważni, mądrzejsi są jeszcze od młokosów.
— Co ty pleciesz kuternogo! — wołał p. Marcin na pół rozgniewany... a toć to Agnieszka to święta...
— Choć święta Agnieszka... a djabeł w niej mieszka! — odpowiedział Achinger — nie darmo kobieta... no! no!
— Ale on i ona Bogu ducha winni, im się nie śni...
— No! no! bodaj się nie śniło... — szeptał Achinger, — dobre ja mam oczy.
I prawda to, że oczy zazdrośnika pierwsze zawsze upatrzą rodzące się uczucie...
Panna Agnieszka jednak, ani Żeliga nie przyznawali się nawet sami przed sobą do miłości, tak im się ona zdawała niepodobną, a mimo to kochali się sami o tem nie wiedząc może. I była to miłość niezwyczajna, spokojna, beznamiętna a niepokonana; więcej miłość ducha i powinowactwo serc, niż burzliwa żądza, którą wybucha młodość. Miała ona wszystkie cechy miłości dziecinnej, przeczucia tęsknoty, jasnowidzenia, które obojgu przychodziły mimowoli i z wielkiem podziwieniem ich własnem, a mimo to i panna Agnieszka wypierała się sama przed sobą kochania, i p. Żeliga wzruszał ramionami, kiedy mu na myśl przyszło, że to ktoś miłością nazwać gotów.
Doświadczeńsi od nich obojga państwo Barcińscy, czasem między sobą rozmawiali, trochę się niepokojąc wreszcie.
— Moja dobrodziejko — mówił pan Marcin, mów ty sobie co chcesz, a to taki między nimi coś jest.
— Ale Agnieszkę przecież znasz i tego człowieka także, nie posądzaj że ich, nie sąć że to dzieci.
— Otóż to najgorzej — przerwał pan Marcin — bo w młodości ogień się łatwo zapali i rychło zgaśnie, a w dojrzalszym wieku to rzecz niebezpieczna.
Achinger przypatrywał się zdaleka, a coraz go na Żeligę złość większa brała, ostatnią nadzieję ożenienia odbierał mu ten człowiek. Z tego domu już ru-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.