ście może nie zasłużone serce moje; znacie więc je, że złem nie jest. Bolało ono wiele, pragnęło przyjaźni, znalazło ją i nie rzuci tego skarbu nigdy w życiu... Ale dla czego mi to mówicie?...
— Sam nie wiem — odparł Żeliga — cokolwiek by się stało, proszę was, zaufajcie mi... Na świecie nic powiedzieć niepodobna... wszystko się stać może co najnieprawdziwszem się zdaje... gdybym miał strzechę ubogą... imię i rodzinę, czybyście też nie wzgardzili mną i biedą moją?
Było to bardzo wyraźne, chociaż warunkowe oświadczenie, panna Agnieszka spłonęła cała, znowu zabrakło jej głosu.
— Będę na was czekać — rzekła — choćby do śmierci...
Żeliga zerwał się z siedzenia, do ust przyciskając jej rękę; szczęściem stary pień lipy i cień wieczora tę scenę oczom państwa Barcińskich zasłonił.
Zasiedli tedy wszyscy do koła stołu i jedna tylko panna Agnieszka na chwilę odbiegła aby ukryć pomięszanie swoje.
— Mój Boże — ozwał się po długim przestanku milczenia Żeliga — co też to życie ludzkie warto? ledwie się gdzie przywiąże, już mu odstawać potrzeba.
— Dla czego wy to mówicie? — zapytał p. Marcin.
— Ot tak mi przez myśl przeszło! — westchnął stary, a po chwili dodał:
— Któregoż to dzisiaj mamy?
— Wszakże pierwszy Semptembris, Idziego opata... a jutro Stefana... Na święty Szczepan, każdy se pan... ale to pono nie o tym Szczepanie mowa...
Żeliga się zamyślił.
— Tak — szepnął — nie ma wątpliwości, pierwszy Septembris, wszystko się kończy.
— Co się kończy? — spytał pan Marcin.
— A! lato! Czas płynie rączo... osobliwie też te
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.