Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

roczki, którem z waszej łaski przebył w tym cichym zakątku... będęż je będę całe życie pamiętał...
— Po co je pamiętać — przerwał markotno Barciński, — wszak ci je dalej snuć będziemy, spodziewam się długo jeszcze.
Żeliga nic na to nie odpowiedział.
W tem Justysia, która była wbiegła pomiędzy olchy stojące nad stawkiem, powróciła niosąc narwane przez siebie niezapominajki. Jednę ich gałąź rzuciła na kolana Żelidze.
Ten jakby przestraszony spojrzał jej w oczy, ona mu uśmiechnęła się tylko.
— Dla czego mnie tem darzycie? — zapytał.
— A cóżeście to wy tu mówili, kiedy mnie nie było? — szepnęła figlarnie.
Żelidze dwie łzy perliste zakręciły się w oczach, pochyliła się przed nim i ojcowski pocałunek złożył na jej czole dziewiczem.
— Ja pamiętam, ale wy? — spytał cicho.
— O! my! o nas się nie obawiajcie, u nas z niezapominajkami pamięć o was rosnąć będzie... bodaj tylko gałązka ta u was nie zeschła.
— Ale cóż tak u kaduka rozczulacie się dzisiaj? — przerwał p. Marcin — dalibyście temu pokój, oto wazę na stół niosą, a ja myślę gorzałki przepić do przyjaciela Żeligi... W ręce wasze...
— Za zdrowie was wszystkich — zawołał podnosząc kieliszek Żeliga.
— Za pozwoleniem, to w ręce moje! ozwał się głos śmiechem przerywany z za lipy. Poznano po nim przychodzącego od wrót kuternogę, który wózek u bramy zostawiwszy, przystykulał do wieczerzy.
— Zkądże tak późno?
— Z Chełma wracam...
— A nowego co przynosisz? — spytał Barciński.
— No nic, pustki i cisza...
— Ależ przecie? — zawołała Marcinowa — mogliście choć plotkę jaką upolować.