Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy mi się nie powiodła wycieczka — rzekł posępnie Achinger. — Wystawcie sobie państwo, jak jest trzy lepsze gospody na całe miasteczko, wszystkie zastałem zajęte, ani nosa wetknąć. Konie słuchały kazania na rynku... a ja odprawiwszy interesa moje drapnąłem co prędzej.
— A cóż to tam tak pełno w Chełmie? spytał pan Marcin, to nie jarmark i nie odpust...
— Ani jedno, ani drugie — zawołał Achinger — ale to moje szczęście kulawe jak ja sam kulawy... Jeśli się wybiorę kiedy, nawet ducha nie znajdę.
— Pewnie kupcy z Rusi?
— Gdzie tam! jakiś dwór jaśnie wielmożnego pana, kozactwo zamaszyste, a wozy, a powodne konie, a hajduki, a różnego tałałajstwa co niemiara.
— Cóż to takiego?
— Ani się nawet dowiedzieć?
— Popasali?
— Na nocleg się roztasowali i na kogoś tam czekają... alem się reszty nie pytał, bo to lud butny a przyznam się żem się zaczepić obawiał.
— Miałeś pan dobrodziej wielką słuszność, odezwał się niespodzianie z końca stołu Żeliga — ja tych kozaków spotykałem nieraz w Chełmie, pewnie w sinej z żółtem barwie.
— Jakbyś ich jegomość widział — rzekł zdziwiony Achinger.
— To strasznie lud zawadjacki... mówił Żeliga.
— Czyjeż oni są?
— Doprawdy nie wiem — rzekł pierwszy — ale oni często się tym gościńcem przejeżdżają i nigdy pono bez jakiej awantury się nie obejdzie... zwyczajnie widać lud wojenny, to mu się bitwy pragnie, aby zaczepka.
— Srodze ci wyglądają — dodał Achinger — dwór dobrany, chłop w chłopa, wąsy jak miotły, a bary jak u wołów. Pomknąłem się był pod gospodę do Chaima, ale jakem ich w szopie zobaczył, co prędzej się wycofałem; bo mi się już odgrażać zaczęli...