— Dobrześ asindziej uczynił — dodał Żeliga z dziwnym uśmiechem — ja ich znam, to hajdamaki mości dobrodzieju...
Na tem skończyła się rozmowa o Chełmie, mówiono o tem i owem, a Żeliga i nie jadł i milczał. Po wieczerzy odjechał zaraz sąsiad, a oni siedzieli długo jeszcze pod lipą. Gdy rozchodzić się przyszło, Żeliga żegnał się i dawał kilka razy dobranoc, a jakby odejść nie mógł, czy nie miał siły, wciąż do Marcinostwa powracał.
Było we wszystkich jakby jakieś przeczucie rozstania, jakby groźba z której sobie nie zdawano sprawy, bo nikt wszakże żadnej zmiany gwałtownej nie przypuszczał, oprócz może niespokojnej Agnieszki i jasnowidzącej ale dość wesołej Justysi.
Gdy się nareszcie rozstali, a panna Agnieszka poszła sama z Justysią, dziewczę odezwało się smutnie:
— Szkoda mi starego!
— Czy się lękacie o niego?
— Nie... ale mi go żal...
— Myślicie że nas opuści? — spytała panna Agnieszka bledniejąc.
Na to nic nie odpowiedziała Justysia, ale powtórzyła parę razy po cichu:
— Szkoda mi starego.
Z rana zaledwie trochę już niespokojna wstała panna Agnieszka, a była zawsze najwcześniej ze wszystkich zbudzona i słudzy się jej bardzo obawiali, bo zaraz do pracy ich też budziła. Kozaczek posługujący zawsze Żelidze, nadbiegł zadyszany, zapłakany do pokoju, stanął w progu i ręce załamał.
— A! panienko — zawołał — panienko! stało się nieszczęście... nie ma mojego starego...
— Jak to nie ma? cóż? co się stało!... — krzyknęła ręce załamując panna Agnieszka... cóż? mów... umarł... o Boże!...
— Nie! nie! ale... przepadł... znikł...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.