Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

padły. Wychudł też Sawka z tęsknoty i utrapienia tego tak, że go trudno było poznać.
Nie rychło też w Barcinie oswojono się z tem sieroctwem, a co gorzej, różne też klęski, jedna po drugiej na tych biednych państwa Marcinostwa spadać poczęły. Gospodarstwo jakoś się znowu nie powiodło, piorun spalił stodołę i oborę, proces stary o granicę został przegrany, przyszła druga familijna sprawa o sukcessję i zaplątała się wciągając w długi, słowem jak to najczęściej bywa w świecie, jedna bieda nie dokuczy, sypnęły się razem nieurodzaj, niedostatek, kłopoty i chorobska. Jeszcze to wszystko byłoby do zniesienia, gdyby nie najboleśniejszy cios, — słabość ukochanego dziecka, Justysi. Kwiatek ten doszedłszy do największego blasku, nagle schnąć i więdnąć począł: radzono po domowemu, nic nie pomagało, sprowadzono lekarzy, sypano jałmużny, odbywano podróżne pielgrzymki, Justysia widocznie usychała. Stała się milczącą, smutną nawet; dawne jasnowidzenia prorocze ją opuściły: wybielała jak lilja, krew z warg i oblicza uciekła, schudła, zdawała się codzień przezroczystsza i wiotsza. Cudnie jej było nawet z tą chorobą dziwną, ale rodzice patrząc, krwawemi łzami płakali. Na różne wpadano pomysły i środki ratunku, aż nareszcie doktor Merkel zadecydował, że koniecznie potrzeba było zmienić powietrze.
Wprawdzie tem ci ona powietrzem oddychała od urodzenia, niem wyrosła i rozkwitła, nie wiedzieć dlaczego miało się jej tak nagle stać szkodliwem, doktor zawyrokował, potrzeba było słuchać. A tu właśnie i procesami i lekami i niefortunnem gospodarstwem Barcińscy przywiedzeni byli do takiej ostateczności, że o grosz w domu coraz było trudniej, tego roku i grad ich jeszcze nawidził. Wszelako pan Marcin dla dziewczęcia nic nie szczędząc, musiał dać Boguszowi Sroczyn w zastaw za summę nie wielką, i to bez rachunku, żeby mieć o czem z domu wyruszyć. Podróże naówczas nie mało kosztowały.
Już się wieść o tej umowie rozeszła była po są-