Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

dotąd choć 60-letnia, gracjalista Mateusz, który na rękach go nosił, gospodarze, których on znał małymi chłopakami... co z nim razem polowywali i swawolili w lasach i stawie sroczyńskim. Bogusz był dosyć ostrym panem i to go więc martwiło, że ci ludzie od niego ucierpią, a choć ich z pod jurysdykcji jego wyjął i od roboty uwolnił, wiedział dobrze, że na gruncie siedząc, do tysiąca uciążliwych robót i posług mogli być tak lub owak zaprzęgnieni.
Wszystko go to martwiło... chodził i gryzł się, a tu gdy się u furtki ogrodu pokazał, postrzegł całą niemal gromadę ze Sroczyna, smutnie stojącą w dziedzińcu; starą Marysię, starego Mateusza i gospodarzy z pospuszczanemi głowami. Wieść się już była rozeszła o zastawie, o Boguszu, i ludzie przybiegli, chcąc się jeśli można, wyprosić od grożącego im nieszczęścia.
Zobaczywszy ich p. Marcin aż ręce załamał, serce mu bić zaczęło... A tu z drugiej strony córka, dziecię jedyne... co począć... co począć? Dałby chętnie w zastaw Miękosze a choćby i Barcin, ale z niemi taż sama sprawa. Miękosze były jejmościną kolebką, a w Barcinie i dwór i stado i zasób cały i owa skarbniczka szlachecka. Gdyby Bogusz chciał się zgodzić i dać pieniądze choć na grubą prowizję, żeby się wyrzekał zysku pewnego dla cudzego smutku? O tem i pomyśleć nie było można.
Spojrzawszy na furtę, na tę ludzi gromadkę, stojącą tak smutnie, zobaczywszy, że staruszka łzy ociera, a Mateusz z łysą głową w ziemię spuszczoną stoi pogrążony w myślach jak przybity, p. Marcin wyjść do nich nie śmiał i poszedł ukryć się w gąszcze, aby rozstanie i rozmowę odwlec trochę. Sam już nie wiedział co robić. W tem zatętniało w dziedzińcu.
— Otóż masz i Bogusza! — zawołał z rozpaczą prawie... — ależ mu pilno, tak rano... poznaję kłus jego przebrzydłej szkapy. Nie ma co robić, trzeba wyjść z nory.