dlił, pani Marcinowa szalała z radości, a panna Agnieszka uśmiechała się dziwnie jakoś.
— Już co teraz — rzekł Barciński — ani wiem co myśleć, czy królewicz zaklęty, czy czarnoksiężnik, czy alchemista, czy uchowaj Boże rozbójnik... kiedy tak sypie złotem to pewna, że nie lada kto, i że serce ma też złote.
— A widzicie, ja zawsze mówiłam! — dodała Marcinowa — że to jest wielki magnat, tylko mu coś jest, że się w biedaka poszył...
— Ja się tego spodziewałam! — dodała dosyć spokojnie Justysia.
— Ale to cuda, to istne cuda! — powtarzał pan Marcin.
Rozwiązali trzos nie dowierzając jeszcze, a nuż żart... posypało się z niego złoto, jak jeden holenderskie, nowiusieńkie dukaty... Przy nich jeszcze znaleziono cztery opieczętowane małe pakieciki w jaszczur oprawne z napisami na kartkach; Pani stolnikowej — Panu stolnikowi — Pannie Justynie — JM. Pannie Agnieszce.
Trzeba było patrzeć jak się to tam rwało wszystko z ciekawością wielką do tych podarków, jakby z nieba spadłych.
Dla Justysi były zausznice dwie, w każdej po niezapominajcie turkusowej jednej, a pośrodku brylant jak dobre ziarnko grochu. Klejnoty były prawdziwej włoskiej roboty i kunsztu wielkiego. Dla pani stolnikowej łańcuszek wenecki nie wielkiej wagi, ale jakby z pajęczyny dziany i wielkiej ceny dla misterstwa swego; na nim balsaminka z jednej sztuki agatu w złoto oprawna. Dla jegomości sygnet z herbem jego Wierzeja i cyfrą na szmaragdzie cięty osobliwie, a tak oprawny, żeś mógł oczko obrócić i cyfrą lub herbem pieczętować wedle upodobania. Dla panny Agnieszki prezent był prawdę rzekłszy; najlichszy i wcale niepokaźny; prosty pierścień złoty, na którego widok tak się zarumieniła, spłonęła i zawstydziła, jak piętnastoletnia dzieweczka. Wstyd jej było nawet pokazać
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.