Ten aż się porwał ze stołka.
— To tak?
— A no, tak... kwita.
— Ostatnie słowo?
— Najostatniejsze — rzekł pan Marcin sucho — napijmy się wódki, pójdźmy zjeść co Bóg dał i powrócicie sobie do domu ze swoją szkatułką...
— No to pojadę... zobaczymy czy jegomość tak łatwo innego ochotnika z pieniędzmi znajdziesz, bo o grosz gotowy codzień trudniej...
— Zobaczymy!
Przestali tedy mówić o interesie. Szuszkowski parę razy próbował pośredniczyć, ale mu się nie udało, tymczasem przyszli oznajmić, że rosół na stole, gospodarz prosił na co Bóg dał, a Bogusz zadumany powlókł się za innemi. Ale mu w gardło nic nie szło. Pocieszał się tylko mówiąc sam do siebie:
— Szlachcic goły a potrzebuje, jak go wytrzymam, to go wezmę...
Postanowił tedy trzymać. Przy objedzie choć wszyscy jeszcze byli rannym wypadkiem pomięszani, nikt o nim ust nie otworzył tylko po twarzach patrząc, począł się Bogusz domyślać czegoś, bo byli jakoś niezwyczajni, weseli i dobrego humoru, a nawet na bladej twarzyczce Justysi i wybielałych jej ustach grało jakieś pół uśmiechu.
Gdy od stołu wstali p. Marcin wcale już interesu nie zagajał, rad że go się pozbył, mówili o koniach, o stadzie, o tem i owem. Bogusz wciąż czekał czy do rzeczy nie przyjdzie, ale napróżno. Zaczynało zmierzchać, chłopiec na szkatułce zdrzemnął się w sieni, konie z pospuszczanemi łbami stały zaprzężone, a pan Marcin baraszkował jakby na świecie Sroczyna nie było.
— Jakieś tu się licho przyplątało — rzekł na ucho Szuszkowskiemu Bogusz — wczoraj był miękki jak wosk, dziś inaczej głowę nosi, jest coś nowego.
Spróbował już sam przebąknąć o zastawie, o punktach, ale p. Marcin skłonił się i rzekł:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.