Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

panem, co po nocy przyjechał czy przyszedł, tylko zbiegły z Barcina Żeliga. Wszakże i kozak który pieniądze przywoził, miał na sobie barwę siną z żółtem?
Wiele prawdopodobieństwa było w tych domysłach jedno wszakże nadwerężało je znaczenie, to obrachowanie godzin, których droga z Barcina do Chełma wymagała. Najspieszniej idący człowiek, nie mógł jej przebyć w tym czasie, jaki z rachuby wypadł między prawdopodobnem zniknieniem Żeligi z Barcina, a przybyciem jego do Chełma. Wprawdzie mógł gdzie i dostać, nająć konie, ale w miasteczku najlżejszy turkot w nocy dawał się słyszeć daleko, a po drodze nie łatwo też było natrafić na wóz i konie.
Tem tylko zbijał pan Marcin upierającego się przy swojem Achingera, który im możniejszym wyobrażał sobie swego przeciwnika, tem bardziej fantazję tracił.
— Państwo jedziecie — mówił kuternoga — a ja tu sam zostaję... nie będzie mnie nawet komu obronić jeśli mu przyjdzie ochota mnie najechać albo mnie jaką psotę wyrządzić.
P. Marcin ramionami ruszał.
— Zkąd waści te myśli? to człek nie mściwy!
— Ale ba, — szeptał Achinger — któryby to człek mający siłę a obrażony nie chciał jej użyć na powetowanie krzywdy?
— A jakążeś mu waćpan wyrządził?
Milczał Achinger, ale miał na myśli swoje spotkanie przy chacie leśniczego i odgróżkę, którą dobrze słyszał, choć się nie rad był do tego przyznać.
— Nie powiem asindziejowi — rzekł w końcu — gdzie i jak to było, ale gdyśmy się raz przemówili, to jak kij, który trzymał w ręku, ścisnął, powiadam wam aż trzeszczał, a oczy mu się iskrzyły jak ślepie u kota. Wyglądał tak, że jego oblicza dopóki żyw nie zapomnę.
— A o cóż to poszło? — spytał pan Marcin.
— A! to tak, o fraszkę... ja to jestem niepotrzebny gorączka... lada co mnie zburzy, jest to w rodzie