— Ale bo oni się mienili być ludźmi stolnika Barcińskiego.
— Jak to? waszmość ich nie znasz?
— Ja? pierwszy raz widziałem w życiu.
— A zkądże przybyli?
— Powiedzieli mi, że jadą z pod Chełma dla przygotowania przyjęcia pod przyjazd JW. pana.
Stolnik osłupiał, ale mu bardzo zrobiło się markotno.
— Komedja jakaś, czy co? tfu! cóż u kaduka!
Gospodarz patrzał nań z jakąś miną pół głupkowatą pół chytrą.
Pan Marcin dobył dukata i wcisnął mu go w rękę.
— No gadaj bo wasze — rzekł — nie bałamuć.
— Radbym z duszy coś powiedzieć... ale istotnie... istotnie nic nadto nie wiem, com miał szczęście mówić.
Popatrzał jeszcze Barciński na niego, ale nie było sposobu nic dobyć, powrócił więc do żony dosyć kwaśny.
— Wszystko to śliczne i piękne, ale po cóż jeszcze sekreta? przecież widzimy że magnat... a z imieniem się tai. Wystaw sobie jejmość, serce najdroższe, wszak to gospodarz udaje czy istotnie... kto go tam zrozumie, — nie wie nic zkąd to się wzięło. To moja dobrodziejko, czysto jak w bajce... czarodziejstwo, stół, sługi, makaty, srebra... wszystko znikło...
I otworzył p. Marcin drzwi od jadalni, z której w istocie z dawnego stroju zostały tylko porozrzucane kupy pachnących kwiatów, a na stole wielki kosz pokryty białemi serwetami.
Do kosza pobiegły kobiety, ale nic w nim nie znalazły prócz zapasów podróżnych, bułek, wędlin, pieczystego, win itp.
Panna Agnieszka, która dotąd ciągle była milczącą i zamyśloną, chwyciła bardzo ciekawie za bieliznę, sądząc, że na niej znajdzie cyfrę, znak lub jakąś poszlakę pochodzenia.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.