Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale i to oczekiwanie zawiodło, wszystkie cztery rogi były czyste, na jednym tylko ślad pozostał jakiś wyprutych starannie hieroglifów.
— Bądź co bądź — odezwał się siadając na ławie pan Marcin — los nam dał zetknąć się z jakimś bardzo możnym człowiekiem, ale dziwak też niepospolity. Uważałaś asindźka srebra?
— Widziała mama malowanie na porcelanie? dodała Justysia.
— Czy państwo spostrzegli wspaniałe chińskie naczynia w których były kwiaty?
— A sztućce do deseru przy końcu, podawałi złote! — ozwała się pani Marcinowa.
— Zgadnij Jezu kto cię bije! — westchnął p. Marcin — dalipan okrutnym być potrzeba, żeby tak ludzi drażnić i nie zaspokoić ich słusznej ciekawości.
— Ale któż to wie? — odezwała się nieśmiało i z cicha panna Agnieszka, mnie się zdaje, że nie może tego czynić dla fantazji, musi mieć słuszne powody...
— Dziwactwo je zawsze wynajdzie! — rzekł Barciński — mnie to już nudzi, moje państwo... i trochę się gniewam, bo go kocham, bom mu wdzięczen, a tak się mi kryje jakby siebie lub nas się wstydził.
— A ja powiadam, bądź serce cierpliwy — odezwała się pani Marcinowa — wszystko się w porę wyjaśni i roztłumaczy.
— Ja także — dodała Justysia.
— O! i ja też! — szepnęła Agnieszka.
— Moście kobiety — rzekł p. Marcin, — wam w to graj, żeby cudami samemi życie się plotło, ja wolę to, co rozumiem i co jasne jak słońce.
Na tem skończyła się rozmowa, rozeszli się wszyscy, aby nazajutrz wstać rano i stanąć nie zbyt późną porą w stolicy, do której przyjazd w nocy dla nieznajomych był niewygodnym.
Zostawał im na pół drogi jeszcze jeden popas, bo ciągle swojemi jadąc końmi, musiano ich oszczędzać,