Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

a nikt tak, nawet powozowych nie żałował jak Barciński.
Słońce przygrzewało mocno, co na wieczór zdawało się grozić burzą, konie szły po piaskach jak w pługu, a karczmy jakoś widać nie było, choć u nas prędzej ich za wiele niż za mało stało po gościńcach, wszelkiego rodzaju, począwszy od chaty z wódką aż do austerji z miodem. Barciński pochmurny, zadumany siedział w kolebce, bo go droga nużyła, a jeszcze bardziej nieustanny spór z woźnicą, który mu nigdy dogodzić nie umiał. Miał bowiem w tem nie dobry zwyczaj, że nie powożąc sam, bo by to godności jego ubliżało, ciągle wszakże mięszał się do koni. Nieszczęśliwy Hryszko furman był już z tem obeznany i milczał na koźle nic nie odpowiadając na gderanie. Barciński albo zżymał się i klął, albo go nieustannie strofował, co bywało powodem, że Hryszko czasem głowę tracił i wiózł coraz gorzej.
— Słyszysz, przyprzężonego batem, opuszcza się, — i wołał: klacz zawsze pierwsza się spoci, a dyszel idzie na rewizora. Rewizora pilnuj. Łowczy także sobie folguje, proboszczychę smagnij. — Były to wszystkie imiona koni. A po chwili znowu: Jużeś to waszeć kamieniowi nie przepuścił, a toć osie gdyby były djamentowe nie wytrzymają, wolno... licowe batem. Rewizor się opuszcza itp. Czasem Hrysza się zniecierpliwił, wynikał spór od słowa do słowa, powaśnili się starzy przyjaciele pan z woźnicą, ale talar i poczciwy wyraz załagodził sprawę.
— Gdyby to nie był taki dobry pan, — mówił czasem Hrysza, żeby mi miljony płacił nie woziłbym go. Aby za próg domu, czy sobie wątrąbę strzęsie czy co, zaraz się do człowieka czepia. Ale dobre takie panisko, niech już sobie kaprysuje, kiedy mu to na zdrowie.
Taka była natura stolnika; żona i córka w drodze, aby go nie drażnić, milczały.
W tem pokazała się koło południa mała karczemka w której popasać nie było można ani myśleć,