Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

świątyni, po nad któremi szumi modlitwą nieustanną zielonych gałęzi sklepienie. Igłami posypana ziemia, rzekłbyś posadzka marmurowa, po której biegają wystające korzenie sosen, jak mozajkowe wysadzanie. Piękne są te kolumny uciekające w górę ku niebu, pnące się do światła i słońca, siwe u spodu, czerwieniejące się jakby się paliły ku wierzchołku, piękne, jakby je ręka budowniczego rozmierzyła i różnobarwnemi wysłała marmury. W taki to las prastary, nietknięty siekierą, wjechała kolebka, a mimo skwaru dnia gorącego, miłe obwiały ją chłody... rozwite świeżo igły balsamiczne roztaczały wonie. Aliści po kwadransie jazdy rysować się zaczęły owe drzew słupy i z po za nich ukazała się polanka, wskróś taką samą puszczą okolona w dali. W pośrodku niej jakiś dziwny widać było budynek na wzgórzu. Droga wiła się po piaszczystej dolinie, potem bokiem pagórka, ku wielkiej bramie drewnianej, wśród wysokiego ostrokołu otaczającego niezbyt rozległą przestrzeń z zabudowaniem i dworem. Ztąd tylko wysokie i spiczaste dachy widać było i wznioślejszą kopułkę jakiejś stojącej w pośrodku kaplicy.
— Niechże tam Hryszka ściągnie dobrze licowe i w garść je weźmie — rzekł Żeliga odwracając się ku powozowi — bo konie zlęknąć się mogą niedźwiedzi.
— A gdzież niedźwiedzie? — zapytał nieco strwożony Barciński.
— Głupstwo to moje... parę ich chowam, na warcie są przy bramie — rzekł Żeliga, — ale dla nowych koni to postrach.
— Przecież na łańcuchach? — spytał p. Marcin.
— Dziś w budach — odparł wiozący — ale gdy ja tu sam jestem, to je wolno po dziedzińcu puszczam, bo Marucha i Meszka dobrze mnie znają. Wychowało się to ze szczeniąt we dworze.
P. Marcin rozciekawiony, przypatrywał się dworowi, którego budowa wcale do zwykłych szlacheckich podobną nie była.
Brama drewniana wysoka, pod gątem z dwiema