którą malarz umiał nader silnie wystawić. W rysach Kaima z podziwieniem postrzegli jakby odmłodzoną twarz Żeligi; udali wszakże iż jej nie poznają, pan Marcin tylko pobladł i zmięszał się.
Okna tego pięknego pokoju wychodziły na ganek z balasami zwieszony nad urwiskiem wzgórza, na którem stał dwór cały, i widać ztąd było naprzód rzeczkę z drugiej strony dworu zakrytą, dalej wielką przestrzeń piasków i sine lasy pasami porozkładane daleko na widnokręgu. Czarna jodła opierała się tak o balkon, że gałęzie jej prawie w okna wchodziły. Obraz był dziwnie dziki a smutny, ale wspaniały rozmiarami; ani jednej budowy ani chaty, ani wioski, jak okiem zajrzeć tylko żółte piaski i sine lasy, a u góry nieba przestrzeń ogromna.
I całe wnętrze tego domu, jak ten krajobraz w oknach, oblane było wyrazem jakiejś niewysłowionej tęsknoty bez nadziei, smutku bez końca, bólu rozłożonego na wieki, wyglądało na klasztor pokutnika, na pustkę, której wrota mogą zapaść, i wieki przytrzymać człowieka w głuchej ciszy, w odosobnieniu od całego świata. Wszyscy goście uczuli zarówno niepokój jakiś i ogarniającą ich tęsknotę, nikt nie śmiał ust otworzyć, stali, patrzyli zdumieni, a gospodarz obok nich milczący także i pogrążony w sobie. Jakaś tajemnica straszna wycisnęła piętno na tem schronieniu do więzienia za karę podobnem.
— Spocznijcież państwo w tej smutnej pustelni mojej — rzekł wreszcie Żeliga — prawda ponurą jest, przerażającą, alem ja przywykł do niej przebywszy długie lata sam jeden w tej ciszy. Ona mnie nauczyła wiele, ona zrobiła człowiekiem. Wy z sobą przynosicie tu trochę wiosny, młodości, wesela, rozbudzacie ściany milczące, które prawie ludzkiego nie słyszały głosu, zostawiacie mi po sobie niezatarte wspomnienia, ale was ta lodownia ostudzi.
Klasnął w ręce Żeliga i we drzwiach pokazały się karły.
— Do stołu? — spytał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.