Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

brodziejko — przerwał gospodarz — proszę, racz rozgospodarować za mnie, jeśli wolno tej łaski żądać, jam zły w domu rządca, choćbym najgościnniejszym być pragnął. Bądź więc tak uczynna, jakąś być zwykła, a pomóż wiernemu słudze rozporządzając jak we własnym dworze.
Na te słowa pełne znaczenia, panna Agnieszka mocno się zarumieniła, ale mimo przywiązania do Żeligi, w tej chwili radaby się była wyrwać z gościny jego, tak ją ten posępny dwór i obyczaj jego przestraszał. Nie mogła sobie wytłumaczyć dla czego te karły, niedźwiedzie, psy, czarne komnaty, niezrozumiałe obrazy niepokoiły ją, jak zaklęty zamek w bajce jakiej dziecinnej. Sam Żeliga otoczony tem wszystkiem, królujący w tem państwie tajemnie, inny i straszniejszy się jej wydawał.
Wszyscy byli posępni prócz Justysi, której wesołości nawet ta atmosfera ołowiana przydusić nie mogła, dziecinnie bawiła się, zaglądała, śmiała, ciekawiła, pytała o rzecz każdą. Na ścianach w jadalni pełno było wizerunków mężczyzn i kobiet, p. Marcin zauważał nad niektóremi mitry książęce, na kilku płaszcze gronostajowe, w rękach buławy i laski, dobrze znane herby u góry.
Starczyły one za nazwisko, ale byli to przodkowie gospodarza, po mieczu czy po kądzieli? Rysy twarzy Żeligi wymownie świadczyły o pokrewieństwie ze staremi portretami.
— No, ale pan teraz już tu mieszkać przestałeś? — spytał Barciński.
— Teraz już tu nie mieszkam — odparł wzdychając Żeliga — przyjeżdżam czasem, a trzymam wszystko jak było, aby uchowaj Boże burzy mieć się gdzie schronić.
Zamilkli znowu, tylko Justysia z dawną poufałością zaczepiała starego przyjaciela, uśmiechając mu się.
Tak dosyć smętnie przeszedł objad cały, i po obfitym ale skromnym posiłku, wstawszy od stołu,