pan Dydak kupić. To też poprzysiągł wdzięczność dozgonną kasztelanowi.
Ile razy mógł, zajeżdżał zawsze do Barcina pokłonić się, pogawędzić, ducha pokrzepić, jak mówił, napatrzyć się ludzi poczciwych. Gdy ostatnie wypadki zaszły, pan Dydak leżał chory, spadł był z barci i potłukł się szkaradnie.
Ale miał na to smarowanie osobliwsze, którego przepis znalazł w starym kalendarzu pradziadowskim, i gdzie inny by był może rok chorzał, on wprędce jakoś się dźwignął.
Dopiero mu rozpowiedziała żona wszystko, co się stało, o wyjeździe kasztelana, Barcińskiego, o podróży Achingera, o ucieczce żony; a że sprawa ta miała dziwny rozgłos, wystawiła ją pani Dydakowa jako prześladowanie ze strony farmazonów na poczciwego kasztelana wymierzone.
Dydak się za głowę pochwycił.
— Ten cierpi, a mnie tam nie ma! — krzyknął — a pfe mospaneńku.
— A cóżbyś ty tam robił? — zapytała żona.
— No! to już mnie wiedzieć! — odparł szlachcic — alem tam powinien być.
Drugiego dnia Dydak w podwórku nogi prostował, próbował kości, poszedł do stajni i obejrzał podjezdka. Był to jedyny koń, jakiego miał pod siodło: niepokaźny, mały, bo go pono najeżdżać zaczęli w niespełna piątym roku, ale wytrwały i zawiędły jak jego pan. Szerść miał brudno kasztanowatą, a konie takie często bywają słabowite, ale gdy się między niemi trafi dobry, to najlepszy. Za tego, z daleka patrząc, nikt nie dał by kilkunastu talarów, a naprawdę wart był dla znawcy choć sto.
Nie było tam w budowie wdzięku, ale przymioty wielkie, noga gruba ale sucha, łeb nieco ciężki, ale skóra i kość, że żyły policzyć było można na niem, pierś szeroka, tylko że się chudo trzymał.
Ale co koń ten mógł wytrwać, to prawie nie do wiary, w wozie chodził zbyt gorąco, pod siodłem wy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.