Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Achingerowi się wcale nie chciało ciąć ze znanym rębaczem, ale cóż było począć, pobiegł na radę tam i sam, wszyscy mu zgodnie odpowiedzieli: musisz wyjść.
Pan Dydak dobrał sobie za przyjaciela Rymszę, Litwina, który się był z mieszczanką ożeniwszy, w Warszawie osiadł, i miał tu kamieniczkę przy Senatorskiej ulicy; był to zawołany rębacz, do wszelkiego rodzaju spraw szablą się przecinających używany, człek nosa rubinowego, milczący i żarłok sławny. Znał go niegdyś jeszcze w kawalerji Bożawola i zaprosił na te gody.
Achingerowi trudno było znaleźć znajomego, ale gdy się rzecz rozgłosiła, napraszało mu się mnóstwo ludzi. Z tych dwóch sobie wybrał za przyjaciół, niejakiego Przypkowskiego i Wyjatkowskiego, obu nie pierwszy raz już służących w takiej sprawie. Kuternoga nie był rębaczem wprawnym, ale złożyć się umiał niegdyś i nie był ostatnim, tylko pole zależał.
Umówiono się zjechać w lasku na Bielanach, nad rzeką, gdzie miejsce oznaczyć miano.
Przyjaciele do pierwszej krwi tylko rąbać się dopuszczali, ale pan Dydak z góry oświadczył, że do ostatniej bić się będzie.
— Ja mospaneńku tego — rzekł otwarcie — nie rewindykuję honoru, który się zmywa kropelką, ale chcę zgładzić ze świata łotra kuternogę, który na to żyje, aby ludzi uczciwych szatańsko męczył i zmęczył już ziemię, co go zadługo nosiła. Zabije on mnie, no, w dobrej sprawie zginąć nie wzdragam się, o sierotach poczciwi ludzie pomyślą, a nie, to poczciwszy od wszystkich Pan Bóg. Do pierwszej krwi! — powtórzył — tere fere! tego to nie będzie.
Przeprzeć go nie było podobna.
Musiano ukryć czas i miejsce spotkania, bo jak gruchnęło o Dydaku po mieście, byłoby się ciekawych zebrało nad miarę, a możeby i marszałkowska straż w to weszła, aby zapobiedz pojedynkowi.
Pan Rymsza pojechał najętym powozikiem, wio-