Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja tylko jednego słowa proszę — spokojnie dodał Dydak — czy jegomość apelujesz od sądu Bożego? hę?
— Apeluję.
— Zatem w imię Ojca i Syna staję w obronie wyroku przez najwyższą sprawiedliwość ferowanego.
Z niezmierną ciekawością otoczyli pana Przypkowskiego i Dydaka. Jakkolwiek nie ułomek, szlachcic był o pół głowy niższy od przeciwnika, który jeszcze i tę miał wyższość, że się na niewielkiej piasku kupce umieścił i górował nad Bożawolą.
W milczeniu złożyli się raz, drugi raz, szable brzęknęły i Dydak głową kiwnął.
— Dobrze się bije, ale contra Deum to nic nie pomoże! — zawołał.
— Hej! hej! czy masz waćpan żonę i dzieci? — zapytał bijąc się ciągle.
— Wdowiec i bezdzietny — rzekł ktoś z tyłu — ale ma kochanicę.
— A! to w rachubę nie wchodzi — mówił Dydak zcinając się wciąż tak, aby poznać grę przeciwnika, jego ruchy i chody.
— Teraz mospaneńku przez łeb.
Raz był taki, że od wierzchołka głowy przekroił skórę do nosa i koniec nosa rozciął na dwoje.
Przypkowski się lewą ręką pomacał tylko, a nie zawołał o pardon.
— To mało jegomości? — spytał Dydak — a no! jak wola! ja nie zwykłem odmawiać... tylko poczekajcie, żebym mógł to zrobić co mi wypada.
Krew lała się po twarzy przeciwnikowi, a szlachcic przyśpieszając już koniec, dobrał chwili i na odlew płatnął go tak, że dwa cięcia zrobiły krzyż.
— Dosyć! — krzyknął Dydak.
Przypkowskiemu też było dość, rzucił szablę klnąc wściekły, i gdyby go nie pochwycili, z pięściami by się był może i zębami puścił na szlachcica.
Tak dokonawszy tego; co nazywał wyrokiem Bożym, Dydak ukląkł i odmówił cichą modlitwę, poczem