wstał, poszedł po kontusz, z kieszeni dobył onuczkę, którą szablę dobrze wyszurował, i nie zważając na nic i na nikogo i nie wdając się w gawędy żadne, kroczył do dobrodzieja, który stał przywiązany do drzewa. Mało kto uważał, iż dobrodziej był objuczony jak do drogi.
— Kochany Rymszo! — rzekł obejmując go Dydak — niech ci Bóg płaci żeś mi wygodził... nagrodę otrzymasz od tego, który sercami ludzkiemi włada. Bywaj zdrów kochanie, bo mi do domu pilno.
— Jakto?... a do kasztelana nie wstąpisz? — spytał Rymsza.
— A po co? — rzekł szlachcic — żeby mi jeszcze dziękował. Albom to ja dla niego zrobił! nie, dla miłości Boskiej. Bywaj zdrów, mnie tam żonisko czeka, dzieci pewnie szaleją, a w rolu robota... muszę jechać, ino przez Warszawę się przemknę i do domu.
Począł tedy ściskać Rymszę, całować i zaraz do pakunku, boć trzeba było mundur do mantylzaka włożyć a kubrak przywdziać, a i buty na starsze przemienić.
Przebranie odbyło się na piasku, a choć o parę kroków stali poranieni i wrzawliwie się tam krzątano i rozprawiano, już na nich Dydak nie spojrzał swoje zrobiwszy. Nikt go też teraz zaczepiać nie myślał, gdy na dobrodzieja wsiadł, jeden mu Rymsza rękę podał, on czapkę zdjąwszy pożegnał przytomnych i stępa sobie ruszył ku miastu.
Przypkowski dostał dwie dobre kresy przez łeb, które kości nie nadwerężyły, ale było dla szlachcica ignominią zostać w ten sposób naznaczonym naumyślnie; więcej się też tem desperował niż raną, którą mu zalepiono plastrami. Gorzej daleko było z Achingerem, bo ten był posiekany niesłychanie, ucho się mu jedno trzymało tylko na skórze, gęba kawałkami porąbana, a co najgorzej, że prawą rękę całkowicie stracił, bo ją natychmiast odjąć było potrzeba i doktór bardzo wątpił, czy się rana da wyleczyć przy tylu innych mniej znacznych, ale zawsze ciężkich. Smętne
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.