Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

bo innego nie chciał i zdawało się znowu w Barcinie, że stare dobre czasy wróciły.
Wieczorem zasiedli pod lipą.
Barciński uścisnął Żeligę popatrzał nań i szepnął cicho:
— Daruj mi ojcze, przyjacielu, dobrodzieju, ale ja ci coś powiem.
— No cóż mój panie Marcinie, mów.
— E! boję się żebym z dobrego serca głupstwa nie powiedział.
— A choćby... śmiejąc się rzekł kasztelan.
— Darujesz?
— O! z serca także.
— Otóż powiem... nie gniewaj się... jak mi Bóg miły wdówka na ciebie czeka...
Schwycił go za rękę Żeliga.
— Cyt stary co pleciesz i czy to my do kobierca, mój drogi, czy młodszych nie ma na świecie do złotego jarzma. Myśmy poddeptani, a jarzmo lat już nam cięży, pocóż śnić o młodości, gdy jej nie ma.
— Zresztą... niewiem czyby to przystało dla samych ludzkich języków...
— A niechby tam te ozory wilki pojadły — krzyknął Barciński — żeby uczciwi ludzie mieli dla nich pokutować. Chcesz kasztelanie wiedzieć, oto ci powiem, żeś tę kobietę oczarował. Z mowy, z milczenia, z rumieńca, ze wszystkiego widać, że jest tak do was przywiązaną, że chyba równej miłości w takim składzie rzeczy jeszcze świat nie widział. Za to ręczę, bom ją wypróbował, a stolnikowa szyję daje, że się pobrać musicie. Tylko jedno głupstwo zrobiła, że zrzuciwszy żałobę przebrała się po wieśniaczemu i tak chodzi. Raz że to zakrawa na komedję, powtóre, że ją to od was niby oddala, bo jakże senator... i chłopka.
— A! mój przyjacielu — odparł Żeliga — gdyby to tylko było na przeszkodzie.
— Ale ja sobie myślałem tak — mówił Barciński — że jest tam jakiś gatunek szlubu zagranicznego dla